Wieści z Kakut

Codzienne życie mieszkańców Domeny Królewskiej. To poruszane są sprawy ogólne i inne tematy.
Awatar użytkownika
Kazag Slobodanovic
Posty: 53
Rejestracja: 22 sie 2015, 17:11
NIM:
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: Kazag Slobodanovic »

Panowie, przedstawiam pierwszą relację z wyprawy. Niedługo kolejna. Właśnie kończę jej spisywanie.


1.
Po kilkunastu godzinach uznałem, że teren, nad którym się znajduje wreszcie nadaje się do wylądowania. Od opuszczenia Kakut nie zauważyłem skrawka ziemi, który gwarantowałby mi spokojnie podejście. Polana, nad którą właśnie się znajdowałem miała kształt koła o średnicy kilkunastu metrów i otoczona była wysokimi na kilka metrów drzewami liściastymi. Po bliższym zbadaniu rozpoznałem w nich jakiś specyficzny rodzaj klonu, którego liście były znacznie mniejsze niż widywane przeze mnie do tej pory. Samo drzewo wydzielało jednak charakterystyczną woń, ciężką do opisania, ale wywołującą pozytywne emocje.
Na południowym skraju polany dojrzałem wyraźne przerzedzenie drzewostanu. W tym miejscu rozpoczynała się prowizoryczna ścieżka, najwyraźniej uczęszczana od czasu do czasu przez zwierzęta, co sugerowały ślady łap. Być może były to dzikie psy lub wilki, a może też inne psowate, których na szczęście tego dnia nie miałem okazji spotkać.
Ścieżka po kilkunastu metrach rozszerzała się tak, że spokojnie można by jechać nią wozem lub innym pojazdem. Ja niestety takiego nie posiadałem. Z powodu wieczoru postanowiłem jednak odłożyć eksplorację lasu na następny dzień.

Wczesnym porankiem obudził mnie donośny śpiew ptaków krążących nad moją głową. Były to małe ubarwione na zielono-niebiesko ptaki nieznanego mi gatunku. Chociaż odległość, w której przelatywały nie była znaczna, nie potrafiłem rozpoznać żadnych wyraźnych cech gatunkowych. Później okazało się, że poszczególne osobniki różniły się barwą i w ciągu paru godzin zaobserwowałem kilkanaście ptaków o kolorach piór od zielono-niebieskich, przez niebieskie aż po żółto-niebieskie.

Zaopatrzony w prowiant, wodę i broń wyruszyłem zauważonym wcześniej szlakiem.
Po około dwóch godzinach wędrówki zacząłem doceniać zakupiony przed wyprawą kompas. Dzięki niemu tylko mogłem utrzymać kierunek marszu. Nade mną bowiem rozpościerało się intensywnie zielone sklepienie utworzone przez korony drzew liściastych porastających ten obszar lasu. Przez liście z trudem przedzierały się promienie słoneczne, wędrowałem praktycznie w półmroku. Przez to też trudniej było mi obserwować otaczającą mnie zwierzynę, chociaż wyraźnie wyczuwałem i słyszałem jej obecność. Co jakiś czas dało się słyszeć przebiegające stada parzystokopytnych.
Kolejne dwie godziny przyniosły niespodziewane odkrycie. Kiedy przystanąłem w celu zaczerpnięcia wody z menażki mój wzrok przykuła niecodzienna roślina. Za dość sporym kamieniem wyrastała z ziemi zielono-brunatna bulwa na karykaturalnie niskiej łodydze. Bulwa była większa niż pięść, podłużna, kształtem przypominającym pomarszczonego ziemniaka. Roślina delikatnie się kołysała, chociaż wiatr był niemal niewyczuwalny. W odległości może kilkunastu centymetrów od niej wystawała nad ziemię odnoga tej rośliny ozdobiona pięknym żółtym kwiatem. Po chwili zrozumiałem już jaki jest cel wytworzenia tak zadziwiającej formy - kiedy tylko do kwiatu zbliżył się owad, ów kwiat zaczął przysuwać się wolno w kierunku bulwy, wabiąc owada, aż ten znalazł się w zasięgu morderczej rośliny. W tym czasie niepostrzeżenie “ziemniak” rozkładał się na cztery części odsłaniając mięsiste wnętrze, a odnoga z kwiatem okazywała się chwytną imitacją, która łapała owada i wkładała go do środka bulwy. Muszę przyznać, że zachowanie tej rośliny mnie zaszokowało. Tym większe było moje zdziwienie, gdy odkryłem, że podobnie reaguje ona na obecność małych gryzoni. Kwiat wabi je w jakiś dziwny sposób, być może zapachem, a następnie wrzuca ofiarę do paszczy. Najwyraźniej kwiat ma też działanie otumaniające, bo mysz, która została przez niego napadnięta, nie broniła się wcale. Chwytna odnoga jest też niebywale silna, skoro potrafi unieść na wysokość kilku centymetrów gryzonia.
Roślina ta - Podstępnik Morlandzki, występuje, jak zauważyłem, pojedynczo i nie częściej niż co kilka kilometrów. Głównie rośnie w towarzystwie głazów i kamieni, czasami również powalonych pni drzew. Nie osiąga większej wysokości niż trzydzieści centymetrów, a bulwa miewa najwyżej piętnaście , centymetrów długości i dziesięć szerokości. Długość chwytnego ramienia jest różna, kolor kwiatów natomiast to albo żółty albo pomarańczowy. Wielkość kwiatu waha się od dwóch do czterech centrymetrów średnicy i ma on zawsze sześć mięsistych płatków pokrytych małymi wypustkami. Wysokość łodygi, na której osadzona jest bulwa bywa większa niż przy pierwszym zaobserwowanym okazie. Te, które mają pomarańczowe kwiaty zazwyczaj mają wyższe łodygi i wydaje się, że polują jedynie na owady. Te z żółtymi kwiatami mają krótkie łodygi lub praktycznie takich nie mają i polują na gryzonie, a czasami nawet usiłują zwabić małe ptaki, te jednak wydają się być zbyt bystre i zwinne. Roślina nie reaguje w ogóle na obecność większych stworzeń i bezkręgowców. Falowanie jest niezależne od wiatru, rytmiczne, o małej amplitudzie i szczerze mówiąc - nie wiem jaką może pełnić rolę.

Ukończenie szkiców i opisu rośliny zajęło mi dobrych kilka godzin. W tym czasie oddaliłem się od polany o kilka kilometrów na południe i powrót do balonu przed zmrokiem był już niemożliwy. Dlatego też postanowiłem skryć się w koronie rozłożystego drzewa i tam przeczekać noc.
Ta upłynęła wyjątkowo spokojnie, chociaż mniej więcej godzinę lub dwie po zapadnięciu zmroku usłyszałem wyraźnie, że jakieś zwierze zbliża się do pnia drzewa, na którym się znajdowałem. Zwierze oddychało ciężko i musiało być sporych rozmiarów, sądząc po odgłosach pękających pod jego ciężarem gałęzi i uginającej się ściółki. Niestety zupełna ciemność uniemożliwiła mi obserwację. Po kilkudziesięciu minutach stworzenie oddaliło się, jak sądzę, w kierunku południowym, co było złą wróżbą, ponieważ tam zamierzałem się udać kolejnego dnia.
Awatar użytkownika
APRS
król-senior
Posty: 842
Rejestracja: 19 sie 2010, 19:20
Numer GG: 2587993
NIM: 607400
Lokalizacja: aktualnie: Sangajokk
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: APRS »

Szczęśliwie gołąb pocztowy dotarł wreszcie do Kakut. Relacja została natychmiast opublikowana na zwyczajowym miejscu, tj. sołtysowym płocie.

(-) Artur Piotr, RS.
Sołtys-Palatyn Kakut
Kasztelan Kakucki
Awatar użytkownika
Kazag Slobodanovic
Posty: 53
Rejestracja: 22 sie 2015, 17:11
NIM:
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: Kazag Slobodanovic »

Kolejny gołąb przynosi drugą część relacji:

2.

Rankiem zbudziły mnie krople deszczu. Chmury zakryły resztkę widocznego spomiędzy konarów nieba. Zjadłem nieco suszonego mięsa i ruszyłem w dalszą drogę obiecując sobie, że kolejnej nocy z pewnością rozpalę ognisko. Jak jednak czas pokazał - nie było mi to dane.

Po pewnym czasie, przedzierając się przez gęstwinę, dotarłem do miejsca, które wyglądało mi na resztki szlaku. Z północnego-wschodu na południowy-zachód między drzewami biegła jednakowej szerokości ścieżka. Tym razem jednak nie było mowy o przypadku - szlak był uformowany przez człowieka, o czym świadczyły ślady po kamieniach, jakie kiedyś musiały stanowić podłoże drogi. Postanowiłem skorzystać z tego daru od losu i skierować się na dalej na południe. Co jakiś czas mijałem większe białe kamienie, na których wyryte były cyfry. Musiały one oznaczać najwyraźniej kolejne odcinki drogi. Nie miałem pojęcia jednak, gdzie miała ona swój początek i dokąd zmierzała. Liczby wyryte na kamieniu rosły. Z tym, że jak się okazało, pierwsza z nich stanowiła odrębną notację, bowiem nigdy się nie zmieniała. Była to czwórka. Kolejne znaki natomiast zwiększały się o jeden co około trzysta metrów. Droga nie krzyżowała się nigdzie z innymi szlakami i nie zmieniała swojej szerokości. Momentami zdawała się być lepiej utrzymana, momentami nawierzchnia całkowicie ginęła pod warstwą trawy lub błota.

Przed południem spotkała mnie kolejna niespodzianka - gdy dotarłem do niewielkiego pagórka za jego zboczem zamajaczyła mi sylwetka domostwa. Ludzie? To niemożliwe. Według wszelkich map i informacji, jakie zgromadziłem przed wylotem, w tych okolicach nikt obecnie nie mieszkał i nie znane były ślady wcześniejszego osadnictwa. A jednak - w miarę jak zbliżałem się do zabudowań udało mi się zauważyć dwójkę ludzi krzątających się w obejściu. Przezornie zszedłem z drogi i dalej poruszałem się brzegiem lasu, tak, aby uniemożliwić im zauważenie mojej osoby. W odległości kilkudziesięciu metrów dało się już wyraźnie wyróżnić dwie różne osoby - dwóch mężczyzn, robiących coś przy wozie. Stary drewniany pojazd najwyraźniej wymagał naprawy, a ci dwaj całkiem sprawnie sobie z tym radzili. Nie wiedziałem, czy w domu lub w drugim z budynków, prawdopodobnie gospodarczym, znajdowało się więcej osób. Nigdzie nie było też śladów zwierząt poza dwoma koniami zamkniętymi w zagrodzie po południowej stronie gospodarstwa i jedną krową pasącą się luzem nieopodal.

Moje dalsze ukrywanie się nie miało żadnego sensu. Mężczyźni wyglądali na nieuzbrojonych, a ja, skradając się wśród drzew z rewolwerem w ręku, wyglądałem jak rzezimieszek chcący obrabować ich z resztki dobytku.
- Dzień dobry! - zawołałem więc zachodząc ich od frontalnej strony obejścia.
Mężczyźni znieruchomieli. Starszy z nich, na oko mający już z sześćdziesiąt lat, zastygł niczym figura woskowa. Młodszy, być może jego syn, zaczął się rozglądać, aż wreszcie zauważył mnie stojącego kilka metrów od furtki ich prowizorycznego drewnianego ogrodzenia. Stali tak po środku podwórza, które swoim kształtem zbliżone było do koła o średnicy może kilkunastu metrów. Za ich plecami, na wschodzie, znajdował się dom. Teraz dopiero widziałem jak stara to jest konstrukcja. Dach pokryty strzechą, bielone ściany podparte belami, okiennice nadgryzione zębem czasu odsłaniające brudne szyby w oknach. Obok stał dużo mniejszy budynek, który być może pełnił funkcję drewutni, a może stajni dla dwóch koni, które również wydawały się być speszone moją obecnością. Wszyscy przez chwilę staliśmy nieruchomo, aż młodszy nagle jednym susem doskoczył do ławki opierającej się o ścianę obok wejścia do domu i podniósł z niej procę. Całkiem solidny kawał drewna, na którym rozpięta była jakaś elastyczna tkanina zaopatrzony był w kamień wielkości orzecha włoskiego. Mężczyzna celował nim we mnie, jego towarzysz natomiast wciąż nie wiedział, co ze sobą zrobić i najwyraźniej postanowił przeczekać na bezdechu całe zamieszanie.
- Spokojnie… - powiedziałem opanowując oddech i unosząc obie ręce w powietrze na znak dobrych intencji.
Młodszy nie wyglądał jednak na spokojnego. Ruchem głowy wskazał miejsce za naprawianym wozem, w które udał się jego towarzysz. Zauważyłem, że wyraźnie utykał na lewą nogę, która chyba była krótsza od prawej. Ponieważ sytuacja nie wyglądała wcale lepiej, niż kilka chwil temu, postanowiłem, że dla bezpieczeństwa i wyrównania szans wyjmę rewolwer, chociaż i tak nie byłem jeszcze nawet w skutecznym zasięgu procy. Tak jak się spodziewałem, widok broni podziałał kojąco. Mężczyzna odłożył procę na swoje miejsce i podniósł obie ręce, za co ja odwdzięczyłem się chowając rewolwer do kieszeni płaszcza. Scena wydała mi się iście komiczna - ja, stałem z uśmiechem rozkładając ręce w nieco bezradny sposób, on, niewysoki brunet o bujnej brodzie i rozbieganym spojrzeniu, stał z rękoma uniesionymi wysoko w górze, i spoglądał co chwila z wyraźnym zatroskaniem na swojego przypruszonego siwizną towarzysza. Komizm udzielił się najwyraźniej wszystkim, ponieważ po krótkiej chwili zdobyliśmy się na nieco wymuszony śmiech, który miał być dowodem na zaliczenie kilku poprzednich minut w poczet niezręczności, jakie czynią czasami nieokrzesani mężczyźni podczas rozmowy zapoznawczej. Śmiech ten był z pewnością również reakcją na stres, jaki nam towarzyszył. Dość jednak powiedzieć, że dzięki temu gestowi mogliśmy przejść do właściwej części powitania.

Kilkanaście minut później siedzieliśmy wszyscy na ławie przed domem. Ja, Robert i Maurycy. Maurycy, który był wujem Roberta, okazał się być tym mniej skłonnym do bijatyk, lecz bardziej rozmownym mieszkańcem tego zapomnianego przez bogów domostwa i jak się miało okazać, wioski, Starych Temeryj.

PS. Dzięki uprzejmości napotkanych mężczyzn skorzystałem z ich gołębia, prosiłbym więc o nakarmienie ptaka i odesłanie go możliwie szybko.
Awatar użytkownika
Kazag Slobodanovic
Posty: 53
Rejestracja: 22 sie 2015, 17:11
NIM:
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: Kazag Slobodanovic »

spoglądał co chwila z wyraźnym zatroskaniem na swojego przyprószonego siwizną towarzysza
Błąd się wkradł, ale edytować nie mam jak, więc poprawiam w nowej wiadomości.
Awatar użytkownika
Kazag Slobodanovic
Posty: 53
Rejestracja: 22 sie 2015, 17:11
NIM:
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: Kazag Slobodanovic »

I kolejny gołąb z relacją dotarł:

3.
Maurycemu tej nocy usta się nie zamykały. Starzec po raz pierwszy od dłuższego czasu spotkał kogoś, komu znów mógł opowiedzieć swoją historię, komu można odmalować te same obrazy w nowy sposób. Po kilku szklaneczkach wybornego rumu, którego pochodzenia zdradzić mi nie chciał, rozpoczął swoją opowieść, przytoczoną przeze mnie poniżej:

“… mówiłeś, że mijałeś tu znaki przydrożne. Takie znaki jeszcze kilkadziesiąt wiosen temu w całym Morlandzie praktycznie można było spotkać, a już z pewnością rozciągały się od Kakut do Satriny i mówili ludzie, że dalej też. Nawet na lądzie efryckim po zejściu numeracja była kontynuowana, ale jak daleko ciągnięta, to nie wiem.

Numery? To proste. Pierwszy numer na znaku odpowiada numerowi szlaku. Te numery budowniczowie nadali. Kim byli to już tu nikt nie pamięta, jedni mówią, że to Gedańczycy kilkaset wiosen temu pobudowali szlaki, inni, że to wojska spod Morburga nie mogły drogi odnaleźć wybierając się na północ i szlaki sobie wytyczyli, a kartograf, którego nazywają Zygfrydem II z Morburga, synem Zygfryda I z Morburga, numeracje obmyślił taką.

W każdym razie szlak pierwszy biegł podobno z Morburga na Bagna Złoczyńców, bo to była droga często przez wojska uczęszczana, kiedy ścigali banitów, a potem nawet fort tam mieli budować, dlatego szlag niby najszerszy - bo wozy trzeba było ciągnąć. Drugi szlak z Morburga też wychodził, ale na południe, gdzie jak ludzie mówią, port jakiś był kiedyś czy wioska rybacka. Stamtąd mieszkańcy miasta jedzenie przywozili na wozach, toteż ten szlak najlepiej był utwardzony, chociaż wąski. Trzeci już od Satriny do Gedanii biegł wschodnim brzegiem, ale podobno już śladu po nim nie ma. Czwarty, na który trafiłeś, to szlak centralny, tak ludzie na niego mówili. Biegł od Satriny do Gedanii także, ale środkiem wyspy, przez co ciężko go było utrzymać, bo tu tereny, jak sam widziałeś, mało przychylne dla wędrowców. Był też szlak piąty, który z Gedanii na południe zachodnim brzegiem prowadził i kończył się w Grodzie Siedmiu Słońc i szlak szósty, co z Grodu na wschód aż do Kakut wiódł, ale podobno jego już też odnaleźć się nie da.
Dalsze numery to już sprawa prosta. Od miasta, gdzie początek szlaku był, co pięćset kroków jeden numer podbijano, żeby każdy wędrowiec sobie mógł policzyć ile kroków jeszcze zostało.

No ale my o Temeryjach mieliśmy rozmawiać. A historię Kakut znasz? No, to dobrze, bo to trochę rzeczy powiązane. Kto wieś założył, ciężko powiedzieć, ale to było za czasów Erwina de Kakucia, który to Kakuty w latach świetności prowadził i który co jakiś czas te szlaki przemierzał. A to kredyty załatwiać, a to, mówili ludzie, do kochanic jeździć. Dość powiedzieć, że jakoś w 1864 Erwin się tu zatrzymał w domostwie Jakuba Temery, który nazwisko rzecz jasna po wyspie przyjął, bo kowalem był, a już jednego Jakuba Kowala w okolicy ludzie znali, więc trzeba było sobie jakoś poradzić. Jakub łeb miał silny i Erwina do nieprzytomności zapił, ale zanim to zrobił wyłudził od niego poświadczenie, że Erwin pieniądze pośle do Jakuba, żeby ten mógł domostwo rozwinąć, bo chciał obok chaty, którą miał, i zakładu, dobudować stajnie, koni zakupić i może jeszcze świnie. Erwin, chociaż drań podobno bywał, to słowny, pieniądze więc wysłał kilka wiosen później.

Jakub - chłop bystry. Szybko stajnie pobudował, zakład rozszerzył, zatrudnił trzech ludzi. Jak się ludzie, co w chałupach obok mieszkali, dowiedzieli, to zjeżdżać zaczęli za pracą. Jakub to wykorzystał, postawił młyn, pola wyznaczyli i tak po kilku latach wieś tu powstała na kilkanaście domostw, co żyła z kowalstwa i uprawy. W 1870 podobno wieś nazwę dostała z nadania Króla, ale papierów nikt nigdy nie widział poza Jakubem, który trzymał je w sekrecie przed ludźmi, a jak umarł, to nikt niczego już nie znalazł.

Jakub wsią rządził twardą ręką. Sąd Wiejski powołał, gdzie sam najwyższą funkcję pełnił i wszystkie spory rozstrzygał wedle praw naszych, bo praw królewskich nie znał tu nikt przecież. Żona jego obrotna, gospodarstwem się zajmowała i jeszcze gospodę prowadziła, co ludzie nazywali ją Gospodą pod Kaczką, bo często kacze mięso można w niej było dostać. We wsi było kilka kuźni i kowali wielu, co podobno wyborną broń białą klepali i nie najgorzej konie podkuwali. Mieli też piekarnie przy młynie, mleko rozwozili wozem po domach, które krowy nie miały. Dzieciaki w szkole się uczyły, co ją jeden mieszczuch prowadził. Chyba Zenon mu było i podobno uciekł z miasta jakiegoś, bo z żoną cudzą romans miał i mezalians z tego wyszedł jakiś. A i w Temeryjach panny się za nim oglądały, bo przystojny był, wiersze znał na pamięć i grać potrafił na jakiejś bałałajce.

Niestety umarło się Jakubowi szybko, bo kilkanaście wiosen później. Na szczęście dzieciaty już był i miał trzech synów i cztery córki. Jednym z synów był Mikołaj Temeryj, ojciec mój, a córką Joanna Temeryjska, babka Roberta. Joanna to latawica była! A za nią pół wsi latało, chociaż ona od zawsze szukała wyżej postawionego wybranka no i raz przejeżdżał taki możny z miasta, co to go uwiodła i wyjechała. Wyjechała na szczęście niedaleko bo kilka słupów przydrożnych na południe, gdzie założyła Młode Temeryje, a jej rodzinną wieś Starymi Temeryjami nazwano wtedy.

Młode Temeryje jednak spłonęły podczas zamieszek w Blacklock, kiedy to uchodzący przed strażnikami komuniści przypadkiem podczas nocnego balowania zaprószyli ogień i cała wieś z dymem poszła, ino się uratowała Joanny córka, Martyna Złotowłosa Temeryjska, matka Roberta i dwóch podlotków, co to do dziś podobno w Scholandii żyją, tak ludzie mówią, ale ja to nie wierze, bo oni już po naście lat mieli wtedy…

W Starych Temeryjach Mikołaj rządził dobrze, choć niemrawo. Wieś bogata była, ale inne wsie ją przeganiać zaczęły i tak ludzie nam wywędrowali. Ale może to i dobrze, bo za czasów proroka Małpona to tu się różne rzeczy dziwne działy. Kozy ginęły, mężczyźni na noc nie wracali, psy znajdowano wypatroszone, podobno dziewki gwałcili nawet… Ojciec mój późno się synów dorobił, z czego jeden zmarł będąc berbeciem, a drugi, którego słuchasz właśnie, zarząd nad wsią miał przejąć.

Wieś jednak spotkała rzecz smutna - raz jeden w słoneczny dzień zjawił się tu taki jeden na koniu i wszystkim obwieścił, że z mocy Króla wieś rozwiązuje, bo też nigdy zawiązana nie była poprawnie. Podobno Jakub od króla prawo po pijanemu wyłudził, a prawnicy królewscy znaleźli jakieś luki i wycofano akta. Ludzie się zlękli, że jeszcze jakaś straż im domy odbierze i sami je opuścili, sprzedając co się dało i tak oto zostałem tu sam jeden. Pozostałe domy z czasem się rozleciały, albo kto rozkradł i poburzył, a niektórych ruiny jeszcze możesz sobie obejrzeć w lesie.Chyba, żeś już widział? Nie? A to się wybierzemy. A Robert? Cóż. Martyny warkocz z piękna słynął i tak jak za matką za nią też się mężowie oglądali i jeden taki, co to już miał żonę i dzieci Roberta zmajstrował. A matka w płaczu i strachu, mieszkała wtedy już w Grodzie, odesłała Roberta do mnie, na przechowanie, ale już nigdy nie wróciła. Podobno pomarło jej się na jakieś zarazy. Tak to jest, jak dziewcze kochliwe i spódnicy nie pilnuje…

Od kilkudziesięciu wiosen żyję więc tutaj z Robertem, tymi dwoma szkapami co je widziałeś i krasulą. Pole mamy, mleko mamy, mięso mamy, bo się upoluje kaczkę czy zająca, czego nam trzeba? Od dawna już nigdzie nie byliśmy i nie wiemy nawet, kto teraz Królem jest, i czy w ogóle Król jeszcze dycha… Raz tu gości mieliśmy, mówili, że przed imperializmem uciekali, mundury mieli, do portu najbliższego chcieli się dostać, tośmy ich z Robertem przegnali, bo na co nam kłopoty… Ale widzę, że ty już posypiasz? A śpij, jutro ci resztę opowiem…”
Awatar użytkownika
APRS
król-senior
Posty: 842
Rejestracja: 19 sie 2010, 19:20
Numer GG: 2587993
NIM: 607400
Lokalizacja: aktualnie: Sangajokk
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: APRS »

Jak widać, gdy dobrze dokarmiane, to i od razu gołębie pocztowe sprawniej kursują. Ja za to muszę zrobić zebrać co po niektórych w Sołectwie, bo coś się tamtejsi urzędnicy zbytnio guzdrzą z publikowaniem wieści Kompanii Kakuckiej na sołtysowym płocie. Niemniej zaległości nadrobione:
relacja II
relacja III

(-) Artur Piotr, RS.
Sołtys-Palatyn Kakut
Kasztelan Kakucki
Awatar użytkownika
APRS
król-senior
Posty: 842
Rejestracja: 19 sie 2010, 19:20
Numer GG: 2587993
NIM: 607400
Lokalizacja: aktualnie: Sangajokk
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: APRS »

Po tym, jak na sołtysowym płocie pojawiły się ogłoszenia na temat skupu żywca wieprzowego, pojawił się problem z publikowaniem relacji z wyprawy Kompanii Kakuckiej. Dlatego też w pierwszej kolejności publikuję je tutaj, dziękując jej kierownikowi za dotychczasowe zaangażowanie i zachęcając do kontynuowania wyprawy.
Kazag Slobodanovic pisze:4.
Kolejny dzień spędziłem z Maurycym. Robert, okazał się mniej przychylny mojej osobie i postanowił, że będzie doglądał gospodarstwa, podczas gdy my udaliśmy się na całodniowy spacer. Relację z opowieści Maurycego, jaką snuł tego dnia, oraz z tego, co zobaczyłem, zdam jednak kiedy indziej.

Wieczorem postanowiłem cofnąć się po Kolosa. Wystarczająco się od niego oddaliłem i prawdę mówiąc nie byłem pewien, czy mam jeszcze po co wracać. Na szczęście nauczony doświadczeniami wieloletniej tułaczki, większość cennych rzeczy zabrałem ze sobą, jednak w koszu pozostał spory zapas suszonego jedzenia i mapy, które powinny mi się przydać w dalszej podróży.

Dotarcie do polany, przy której stacjonował Kolos zajęło mi niemal dwa dni. Podczas marszu nie zbaczałem z wyznaczonej ścieżki, przebiegającej niemal równolegle do szlaku, którym dotarłem do Starych Temeryj. Udało mi się zaobserwować kolejne osobniki rośliny, opisanej w poprzednich relacjach. Raz nawet byłem świadkiem momentu, w którym Podstępnikowi udało się upolować ptaka, jednak podejrzewam, że był on mocno schorowany, ponieważ praktycznie się nie bronił. Nocleg spędziłem w hamaku skonstruowanym dzięki nowym linom podarowanym mi przez Maurycego.

W międzyczasie układałem plan dalszej podróży. Moim celem była teraz Wyżyna Trzech, tam powinienem zostawić Kolosa na dłużej i pieszo udać się do Satriny, przekraczając w międzyczasie rzekę. Wcześniej jednak chciałem na krótko zatrzymać się gdzieś w rejonach Puszczy Satrińskiej i dzień lub dwa spędzić na penetracji tego rejonu obfitującego w piękno nietkniętej przez człowieka przyrody. Tamtejsze drzewa uchodzą za najzdrowsze na wyspie, a drewno z nich transportowane jest po całym królestwie i poza jego granice, ponieważ doskonale nadaje się do produkcji instrumentów muzycznych i wysokiej klasy mebli. Podobno stoły z dębu satrińskiego zamawiali najmożniejsi tego świata, łącznie z Wandejczykami, którzy zwykli jadać kawior bezpośrednio z tego mebla.

Kolos na szczęście stał nietknięty dokładnie w tym samym miejscu, w którym go pozostawiłem. Nasunęła mi się w związku z tym refleksja o tym, jak bardzo opustoszałe są te rejony, które według relacji Maurycego były kiedyś jednym z głównych szlaków tej wyspy, gdzie dochodziło do wymian handlowych, grasowały bandy rzezimieszków i kursowali żołnierze przeróżnych armii, jedni zniewalając, inni oswabadzając sąsiednie wsie, po których pozostało już tylko wspomnienie. Cóż, może z drugiej strony tylko dzięki temu mój balon pozostawał wciąż w jednym kawałku.

Wieczorem przeciąłem liny wiążące Kolosa z drzewami, do których był przycumowany i wzbiłem się w powietrze. Tę noc postanowiłem spędzić w bezpiecznym koszu, czuwając. Odpocznę, kiedy dotrę na miejsce - myślałem. Kolejne półtora dnia przemierzałem leniwie nizinę Temeryjską. W tym czasie zaobserwowałem dwie grupy ludzi poruszające się pozostałościami po dawnych szlakach. Były to małe, cztero i pięcioosobowe grupy mężczyzn. Ciężko było z tej wysokości ocenić, co sprowadzało ich w te rejony. Być może byli to myśliwi, może handlarze. Nie chciałem natomiast ryzykować lądowania pośród drzew, dlatego nie mogłem zaspokoić mojej ciekawości.
Pogoda mi sprzyjała. Niebo było bezchmurne, wiatr praktycznie zamilkł. Słońce nie raziło tak bardzo jak podczas pierwszych dni wyprawy, było wręcz idyllicznie.

Pod koniec drugiego dnia lotu zauważyłem polanę nadającą się do lądowania. Znajdowała się już w Puszczy Satrińskiej, była zdecydowanie mniejsza od poprzedniej polany, na której lądowałem, ale osadzenie Kolosa w tym miejscu nie sprawiło mi problemów. Zmieniłem zestaw map, zapakowałem więcej suszonego mięsa niż poprzednim razem i nad ranem wyruszyłem w drogę.

Poruszałem się pomiędzy rozłożystymi drzewami. Światło docierające w niższe partie lasu było wyraźnie wytłumione. Mojej wędrówce towarzyszył śpiew ptaków i sporadyczne odgłosy wywoływane prawdopodobnie przez poruszające się nieopodal większe zwierzęta. Ściskając rewolwer przemierzałem kolejne kilometry puszczy. Las gęstniał, czasami ciężko było już wybrać ścieżkę, która za chwilę nie kończyłaby się ścianą drzew. Przed wieczorem dotarłem do bagien. Dziwne. W tym miejscu nie powinno ich być. To trochę pokrzyżowało moje plany, musiałem zboczyć na zachód, aby obejść przeszkodę.

Kiedy już wydawało się, że dotarłem do miejsca, w którym mogę zacząć wracać na wcześniej obrany szlak, zauważyłem w koronie drzewa coś, co wyglądało jak mały samolot. Podszedłem bliżej. Z dołu nie udało mi się rozpoznać, skąd pochodziła maszyna. Postanowiłem wspiąć się na drzewo, co nie było wcale takie trudne. Tutejsze drzewa mają bowiem wyjątkowo rozbudowaną koronę i wiele konarów zaczyna się już kilka metrów nad ziemią. Wystarczy jedynie zarzucić linę na pierwszy z nich, dalej wchodzi się jak po drabinie.

W górze nie miałem już wątpliwości - to był samolot Słomagromskiej Republiki Ludowej. Być może miał on brać udział w ataku na Okoczię, na co wskazywałoby jego obecne położenie, być może jednak powracał z misji i po uderzeniu maszyna obróciła się? A może pilot kołował rozpaczliwie szukając miejsca do wylądowania w tym nieprzystępnym terenie? Teraz nie dało się już tego stwierdzić.
Lewe skrzydło praktycznie nie istniało. Jego szczątki były rozrzucone wokół, porosły je już mchy i trawa. Prawe było w dobrym stanie. Pod skrzydłem przymocowany był karabin maszynowy lub działko. Ciężko było to rozpoznać z powodu roślinności zasłaniającej częściowo samolot. Dziób zaopatrzony był w śmigło i dwa działa, które musiały strzelać między łopatami. Brunatne poszycie maszyny pokrywała już częściowo rdza. W wielu miejscach było ono jednak rozerwane mechanicznie, być może przez samoloty przeciwnika, a może to skutek upadku? Co prawda w walkach o Okoczię brał udział przecież dowodzony przeze mnie Pancernik Rambert, ale nie przypominam sobie, by jakikolwiek samolot wroga, który wszedł w starcie z Pancernikiem, wyszedł z niego jedynie z uszkodzeniami. Najczęściej słomagromskie maszyny albo umykały przed dużo bardziej ociężałym Rambertem, albo były doszczętnie niszczone.

Wejście do kabiny było trudno dostępne. Kopuła chroniąca pilota zmiażdżona, szkło rozsypane w drobny mak wewnątrz kabiny. W środku znajdowała się skórzana torba i para zakrwawionych rękawic lotniczych. Nigdzie ani śladu pilota. Przyrządy nie wyglądały na sprawne. Mechanika tych maszyn jednak zupełnie różni się od znanej mi z Ramberta i innych sterowców. Nie miałem pojęcia do czego służyła masa przycisków i przełączników na desce rozdzielczej. Przeznaczenie jednego z nich było jednak aż nadto jasne. Duży pomarańczowy przycisk w sekcji sterowania uzbrojeniem. Na nim namalowana czaszka. To musiał być więc jeden z samolotów biorących udział w pacyfikacji Wayndottabee, podczas której użyto śmiercionośnych gazów.
Co mnie jednak niepokoiło, to brak pilota. Postanowiłem więc zejść na ziemię, uprzednio zabierając ze sobą torbę znalezioną w kokpicie.

Na dole zacząłem poszukiwanie śladów słomagromskiego żołnierza. Musiał się przecież uratować, skoro jego ciało nie spoczywało wewnątrz. Ciężko tez przypuszczać, że się katapultował, biorąc pod uwagę stan kopuły kokpitu, której zatrzaski były doszczętnie zmiażdżone. Niestety, słońce na dobre schowało się już za horyzontem, więc nie pozostało mi nic innego jak przeczekać noc i rozpocząć poszukiwania z samego rana...
Awatar użytkownika
APRS
król-senior
Posty: 842
Rejestracja: 19 sie 2010, 19:20
Numer GG: 2587993
NIM: 607400
Lokalizacja: aktualnie: Sangajokk
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: APRS »

Kolejna relacja naszego znakomitego Podróżnika:
Kazag Slobodanovic pisze:5.

Lektura dokumentów zabranych z kokpitu rzucała nieco światła na wydarzenia z września 2008 roku. Oficer Aleksnadr Topoliew pilotował jedną z dwunastu maszyn, które miały dokonać nalotu na Okoczię przy użyciu śmiercionośnego gazu. W dokumentach używana była nazwa Orin II, której nie kojarzę zupełnie, chociaż przyznać muszę, że nie jestem ekspertem w dziedzinie broni chemicznej. Plan zakładał przelot nad Dreamlandem w celu uniknięcia bezpośredniego starcia z jednostkami Kompanii Handlowej Kontynentu Wschodniego, które według moich informacji, przemieszczały się w tym okresie w szlakiem wytyczonym na południe od Al Rajn, gdzie warunki atmosferyczne miały być bardziej sprzyjające niż nad kontynentem. W jaki sposób samoloty uniknęły wykrycia przez radary państw, nad którymi musiały przelatywać - nie mam pojęcia. Najwyraźniej jednak misja nie zakończyła się pełnym sukcesem, skoro jeden z nich spoczywał właśnie nade mną.

Kolejny dzień spędziłem na oględzinach maszyny. Komora z gazem, oznakowana trupimi czaszkami, wydawała się nietknięta. Wolałem nie sprawdzać, co stało się z jej zawartością, jednak jestem niemal pewien, że wciąż tam jest. W okolicy samolotu nie było śladów ludzkiej obecności, dlatego uznałem, że dalsze przebywanie tam jest bezcelowe i pod koniec dnia wyruszyłem w drogę, na południe.

Dwa dni zajęło mi dotarcie do brzegów rzeki, która co prawda znajduje się na moich mapach, jednak nie jest na nich nazwana. W tym miejscu rzeka miała około trzydziestu metrów szerokości i płynęła wartkim nurtem. Pogoda zaczynała się pogarszać, na niebie pojawiły się pierwsze sine chmury zwiastujące zbliżający się deszcz. Do zmierzchu zostało jeszcze kilka godzin, ale musiałem zdecydować, czy będę szedł z prądem, aż natrafię na mieliznę pozwalającą przedostać się na drugą stronę, czy też zaczekam i skonstruuję tratwę, która mi to umożliwi. W grę wchodził jeszcze oczywiście powrót do Kolosa,ale szczerze mówiąc, nie miałem na to najmniejszej ochoty. Mój plan w tym momencie wyglądał następująco: w ciągu dwóch lub trzech dni miałem zamiar przeprawić się na drugi brzeg. Następnie skierować się w stronę Satriny. Tam planowałem wynająć kogoś, kto podwiezie mnie do Kolosa przycumowanego na brzegu puszczy.

Przed wyruszeniem w podróż zaczerpnąłem nieco wiedzy o tutejszej geografii i pamiętałem doskonale, że podobno bliżej ujścia rzeka ma tracić na impecie, a jej koryto stawać się znacznie płytsze. Być może tam uda mi się przejść na przeciwległy brzeg. Udałem się więc dalej na południe, idąc kilka metrów od wybrzeża, pod osłoną drzew. W ten sposób miałem na oku rzekę i nie musiałem martwić się o utrzymanie kierunku marszu, ale jednocześnie pozostawałem w ukryciu. Po kilku godzinach zapadł zmrok i zaczęło padać. Deszcz nie ustawał tej nocy ani na chwilę. Na szczęście udało mi się znaleźć jamę wydrążoną pod konarami ogromnego drzewa, w której zdrzemnąłem się na kilka godzin.

Rankiem zbudziło mnie niepokojące uczucie. Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Nigdzie jednak nie widziałem śladu człowieka. Promienie słońca przedzierały się pomiędzy liśćmi, z których na ziemię monotonnie skapywały krople deszczu. Chociaż nie można było tego nazwać błogą ciszą, to było coś kojącego w tym pomieszaniu szumu płynącej wody, rozbijających się o ściółkę kropel nocnego deszczu i delikatnego szmeru wiatru.
Nie pozwoliłem jednak, żeby uśpiło to moją czujność. Sprawdziłem rewolwer, był suchy i naładowany, gotowy do wystrzału w każdej chwili. Spakowałem się i wygrzebałem z jamy. Na zewnątrz nie było nikogo. To musiało być tylko wrażenie. Może pozostałość po niezapamiętanym śnie.
Mrowienie karku nie ustawało jednak przez kilka kolejnych godzin. Ciało napięte było do granic możliwości. Niepokój sprawił, że nie miałem ochoty jeść ani pić. Nieustannie zatrzymywałem się i nasłuchiwałem. Nic. Głucho. Tylka ja i moje urojenia. Po południu udało mi się nieco uspokoić.

Usiadłem pod rozłożystą lipą, obserwując połyskującą w słońcu wodę i sięgnąłem po suszone mięso. Spożywając posiłek myślałem o tym, co stało się z pilotem słomagromskiego samolotu. Gdzie udał się po wypadku, czy przeżył, czy może jego ciało rozszarpały drapieżniki, które musiały czaić się w tej puszczy.
Słońce odbijające się od fal oślepiło mnie na chwile i wtedy spostrzegłem coś na drugim brzegu. Było jednak za późno.

Padł strzał.

Kula ze świstem przeleciała obok mojego prawego barku i utkwiła w pniu drzewa. Przeszył mnie dreszcz. Drugi strzał, znów niecelny, ale było już bliżej, a ja wciąż nie mogłem się ruszyć, sparaliżowany i zaskoczony. Wreszcie dostrzegłem charakterystyczne odbicie światła. Na drugim brzegu stał strzelec mierzący do mnie z broni długiej. Celował jednak zbyt długo. Rzuciłem się w bok i doczołgałem do sąsiedniego drzewa. On jednak wciąż mnie widział, jego broń poruszyła się delikatnie, nie spuszczał mnie ze swojego celownika.
Cholera - rzuciłem sam do siebie, zły za swoją niemoc i sięgnąłem po rewolwer.
Bez sensu. On był na drugim brzegu, dzieliło nas może sto metrów, może więcej, słońce co chwile oślepiało mnie i uniemożliwiało celowanie. Poza tym szansa, że trafię go z tej odległości z mojej broni była minimalna. Zmarnowałbym cenną amunicję.

Wyciągnąłem lornetkę, kątem oka obserwując napastnika. Stał nieruchomo, jak posąg, wciąż mierząc do mnie ze swojej broni. Gdyby chciał, mógłby mnie pewnie zabić. Mógł to pewnie zrobić również dwoma poprzednimi kulami, więc najwyraźniej nie to było jego celem. Ale co, w takim razie? Uniosłem lornetkę.

Na drugim brzegu, w cieniu drzew, stał postawny mężczyzna. Ubrany był w brunatny kombinezon. Miał długie, ciemne włosy i brodę. Do skroni przystawił broń, nie poruszał się, zdawał się nie oddychać. Czekał. Na co? Na co mógł czekać? Przetarłem szkła lornetki i spojrzałem jeszcze raz. Teraz obraz wydawał się wyraźniejszy, ale może to przez zmieniający się ciągle układ świateł i cieni wywoływany popołudniowym słońcem odbijającym się w płynącej wodzie. Kojarzyłem skądś ten ubiór, ten kolor, ciemny jak jesienne liście gnijące w deszczu, ten krój… Wąskie spodnie, szeroki pas, pagony… To mundur. Teraz widziałem to wyraźnie, mężczyzna był umundurowany, był żołnierzem. Chociaż na początku odrzuciłem tę myśl, teraz już byłem niemal pewien, to był pilot z rozbitego samolotu, a broń, którą trzymał, była bronią wojskową. Przy jego lewym wysokim skórzanym bucie leżał plecak. Ogromny zielono-brunatny plecak, jaki siedem lat temu widziałem wiele razy u żołnierzy armii słomagromskiej.

Dlatego właśnie nie chciał mnie zabić. Nie miał ku temu powodu. Chciał mnie tylko przestraszyć. Dać znać, że on tam jest, na drugim brzegu, że nie powinienem się tam przeprawiać. Musiał mnie śledzić od kiedy tylko dotarłem do rzeki, widział, że idę w kierunku ujścia, że nie ma tu żadnej łodzi, żadnej tratwy. Muszę więc iść w poszukiwaniu płycizny. On wiedział o tym doskonale i najwyraźniej wcale mu się to nie podobało. Nie wiedziałem tylko, dlaczego?

Po chwili mężczyzna, Aleksandr, tak go nazywałem w myślach, zaczął się wycofywać. Po woli, krok po kroku. Najpierw sięgnął po plecak, założył go na plecy i znów podniósł broń. Celując we mnie zaczął znikać w gęstwinie. Po paru minutach już go nie widziałem. Zostałem znów sam, chociaż tym razem ze świadomością, że ktoś z pewnością mnie obserwuje i będę musiał się z nim spotkać jeszcze przynajmniej raz, o ile nie porzucę mojego pierwotnego planu.
Awatar użytkownika
Daniel von Witt
Posty: 13223
Rejestracja: 5 cze 2012, 15:38
Numer GG: 41404078
NIM: 877416
Lokalizacja: Bekka-Heach (Rolandia)
Kontakt:

Re: Wieści z Kakut

Post autor: Daniel von Witt »

Mercurius Furlandiae zgłasza chęć przeprowadzenia wywiadu z naszym dzielnym podróżnikiem, gdy tylko podróż się zakończy.

(-) Daniel markiz von Witt
Mercurius Furlandiae
ODPOWIEDZ

Wróć do „Życie w Domenie”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość