Już prawie miesiąc na pełnym morzu. Od wielu tygodni obserwuję ten sam krajobraz. Gdzie nie spojrzeć błękit oceanu, który na linii horyzontu zlewał się z błękitem nieba, co sprawiało wrażenie, że okręt zawieszony jest w nicości. Nieustanną ciszę czasem zakłóca jedynie łagodne kołysanie się pokładu. Ponieważ nasza ekspedycja przypadała na początek arktycznego lata temperatura powietrza utrzymywała się na poziomie kilku stopni Celsjusza powyżej zera. Praktycznie bezchmurne niebo połączone z lekkim, ciepłym wiatrem powodowało, że pogoda była nadzwyczaj przyjemna. Coraz częstsze odgłosy przybrzeżnych ptaków dobiegające z oddali napawały mnie przekonaniem, że jesteśmy blisko celu naszego rejsu.
Nie trzeba było długo czekać, aby moje przypuszczenia się sprawdziły. Po kilku godzinach moim oczom ukazały się zarysy ostrych jak brzytwa, wystających z wody skał. Kiedy podpłynęliśmy bliżej mogliśmy zaobserwować tysiące mewich gniazd na porośniętej mchem i kilkoma kępami lichej trawy powierzchni kamiennych form, które dumnie witały wszystkich szalonych, ale i ciekawych świata podróżników, którzy mieli w sobie na tyle głupoty i odwagi, aby zapuścić się tak daleko na północ. To właśnie w tym rejonie znajdowały się najdziksze i najsłabiej zbadane lądy mikroświata.
Ponieważ ta naturalna, skalna bariera rozciągała się na szerokość kilkudziesięciu kilometrów, a wiatr coraz bardziej się wzmagał, a słońce znajdowało się coraz niżej nie mogliśmy sobie pozwolić na poszukiwanie innej, bezpieczniejszej drogi. Postanowiliśmy wpłynąć prosto w paszczę lwa...
Kilkugodzinne lawirowanie między przybrzeżnymi skałami napawało mnie przerażeniem, a kilka razy podczas omijania kolejnych kamiennych iglic, w trakcie którego wiele razy burta statku znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od ich powierzchni serce podchodziło mi naprawdę pod samo gardło. Mimo ogromnego ryzyka jakie podjęliśmy, z racji faktu, że nasz sternik miał za sobą wiele lat służby w Marynarce Królewskiej, udało nam się pokonać wszystkie przeszkody. Wpłynęliśmy do niewielkiej, przybrzeżnej zatoki, gdzie łańcuch skał chronił przed wiatrem całkowicie gładką taflę wody.
Spuścić szalupy! - zawołał kapitan.
Dwie, drewniane łodzie z częścią załogi i wyposażeniem ekspedycji zostały na skrzypiących i trzeszczących linach spuszczone na wody zatoki, powodując przy tym dość sporą falę, która przybierając postać coraz szerszego kręgu, który zniknął w końcu kilkanaście metrów od nas. Linia brzegowa była dość urozmaicona. W przeważającej większości była to szeroka, kamienista plaża, lecz w kilku miejscach przybierała postać wysokich, skalnych klifów.
Gdy po kilkunastu minutach intensywnego wiosłowania dotarliśmy do brzegu na plaży znaleźliśmy fragmenty glinianych naczyń i pozostałości tymczasowych, drewnianych konstrukcji co świadczyło o wcześniejszej obecności człowieka w tym miejscu. Jednak z racji tego, że słońce zniknęło już za linią horyzontu, a na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy postanowiliśmy odłożyć eksplorację najbliższej okolicy na dzień następny i po wyładowaniu wszystkiego z łodzi oraz rozbiciu namiotów położyliśmy się spać.