Królewska Kompania Ekspedycjna na potrzeby swej pionierskiej próby kolonizacji zakupiła od Królewskiej Floty dwa starsze statki i zgłosiła zapotrzebowanie do Królewskich Stoczni na jedną nową jednostkę - specjalnego typu.
Wszystkie trzy stały teraz dumnie przy wybrzeżu, przyciągając do siebie tłumy, przepędzane regularnie przez wachty portowe. Pośród gapiów przebiegali czasem pracownicy portowi i marynarze, wyróżniający się sortami mundurowymi w różnym stopniu ukompletowania, noszący worki żeglarskie, prowiant czy klatki z drobnymi zwierzętami. Panował niewyobrażalny wręcz zgiełk.
Z "Domeny" zszedł oddział Królewskich Marines w charakterystycznych, czerwonych pałatkach. Dowódca, niski krzykacz o rysach dziecka, próbował utorować sobie drogę przez poruszoną masę ludzką. Ostatecznie, przy użyciu kolb i przy akompaniamencie złego pomruku tłumu, mały oddział wykuł sobie mału przyczółek na brzegu. W moment, na świeżo zdobytym skrawku lądu rozstawiono biurko oraz potężny, zdobiony sejf z pokaźnej wielkości zamkiem. Oficer stanął na meblu i przez mosiężną tubę zakrzyknął: "KR-ÓÓÓ-LEEE-WSKAA KOM-PAAA-NIAAA EKS-PEEE-DYYY-CYJ-NAAA WWW IMIE-NIUUU JEEE-GOOO KRÓÓÓ-LEEEE- WSKIEJ-J M-OOO-ŚCIII MAAAA-CIEEEE-JAAAA PIER-WSZ-EEEG-OO SZU-KAAAA ZDROOOO-WYCHHH OCH-OOOT-NIKÓÓW ZACIĄĄĄ-G NAAA-A WYPRAW-ĘĘĘĘ TUUU-TAAAJ!". Tłum, organiczna masa, jął się mieszać, ustawiać, sortować w drodze ku jak najdokładniejszemu zagospodarowaniu strategicznych miejsc. Królewscy Marines nieprzerwanie bili kolbami każdego, kto ośmielił się zbliżyć do biurka. Tymczasem oficer zszedł z tymczasowego podestu i zasiadł za meblem, zdjął czapkę, zza pazuchy wyciągnął futerał z drobnymi, drucianymi okularami, adiutant, do tej pory stojacy w regulaminowej pozycji półtorej stopy na prawo i trzy stopy z tyłu, posłusznie ustawił przed nim pióro, kałamarz i stertę papierów. "Następny!" - zakrzyknął, po wstępnym rozmieszczeniu szpargałów na stole. Żołnierze z przodu rozsunęli się dopuszczając za siebie mężczyznę. "Wasza Ekscelencjo...-" - rzekł barczysty jegomość uroczystym tonem, oficer przerwał mu, nie podnosząc oczu znad arkuszy: "Nazwisko i imię, dowód zamieszkania na terenie domeny."
Wróćmy jednak do okrętów dumnie prezentujących się za nimi, dwie starsze z sióstr- Domena i Unia, były wysłużonymi statkami, dość dobrze poznanymi przez swoje załogi. Budowano je w tym samym czasie burta w burtę w Królewskich Stoczniach i ich drogi od tej pory dość często, choć całkiem przypadkowo, przeplatały się.
Domena- większa z sióstr była czteromasztowym windjammerem, pojemnym choć smukłym. Marynarze lubili ją za zgrabne cięcie fali i duże mesy, które zapewniały im komfortowe miejsce do spędzania wolnego od pracy czasu. Jej drewniany pokład lśnił, starannie wytarty z potu, krwi i łez pokolenia kadetów Królewskiej Szkoły Morskiej, którzy dostąpili zaszczytu by na niej pływać, a mosiężny dzwon okrętowy, pedantycznie wypolerowany z sekundową wręcz dokładnością wybijał kolejne szklanki. Domena, jako największa z sióstr, stała się statkiem-matką niewielkiej flotylli i wiozła najwięcej potrzebnego sprzętu i dóbr, przy okazji mocno krępując ruchy załogi w srodku.
Unia- klasyczny, trójmasztowy kliper o wyjątkowej linii, była znana ze swej znacznej szybkości. Najszybsza z sióstr, wiele także przeżyła, po wielokroć łamiąc swe maszty podczas silnych sztormów. Na swym pokładzie nie raz spotkała śmierć z ręki wiatru miotającego jej "widow-maker'ami", dlatego jej załoga podchodziła do niej z należytym szacunkiem i ostrożnością. Dobrze traktowana, świetnie szła na wiatr, w przeszłości pobijając nawet kilka rekordów. Z racji jej szczególnych cech została przygotowana do misji badawczych i prowadzenia rozpoznania terenu, uzbrojona w nawigatorów, dobrze znających dawne wody Surmalskie, działała na szpicy flotylli, dzielnie penetrując zapomniane wody przed sobą.
Trzecia z sióstr - Scholandia, specjalnie zamówiona dla potrzeb ekspedycji, była statkiem zupełnie nowej konstrukcji, opartym na doświadczeniach z pływania po Skytyjskich morzach. Zbudowano ją wokół idei siły i twardości. Metalowe poszycie kadłuba chroniło ją przed zmiażdżeniem przez krę, a ostry taran umożliwiał cięcie rejonów podbiegunowych, natomiast wyjątkowej konstrukcji turbina parowa zapewniała napęd nawet podczas najdłuższej flauty. Nie była jednak dobrze zgrana z załogą, a dość przesądni marynarze woleli trzymać się od niej z daleka z racji plotek, że podczas wodowania nie chciała zejść z pochylni. Mimo swej piękności i wytrzymałości, w głębi serca skrywała tragiczną skazę. Jej przełomowe boilery dające napęd śrubie okrętowej posiadały ukryty defekt, pominięty lub niezauważony przez stoczniowych inżynierów, będących w pośpiechu za spełnieniem krótkiego terminu. Opiłki metalu pozostawione po procesie produkcyjnym mogły w każdej chwili zapchać jeden z kilku kanalików odprowadzających nadmiar ciśnienia co w efekcie, przy nieuważnej obsłudze, doprowadzić mogło nawet do fatalnej eksplozji. Z racji swojej siły, Scholandia została wybrana do roli pomocniczej, mogła przy użyciu swojej maszynowni ściągać inne statki z mielizn, a także zwozić do najodleglejszych przyczółków zapasy w najostrzejsze zimy.
...
Wszystkie trzy stały teraz dumnie przy wybrzeżu, przyciągając do siebie tłumy, przepędzane regularnie przez wachty portowe. Pośród gapiów przebiegali czasem pracownicy portowi i marynarze, wyróżniający się sortami mundurowymi w różnym stopniu ukompletowania, noszący worki żeglarskie, prowiant czy klatki z drobnymi zwierzętami. Panował niewyobrażalny wręcz zgiełk.
Z "Domeny" zszedł oddział Królewskich Marines w charakterystycznych, czerwonych pałatkach. Dowódca, niski krzykacz o rysach dziecka, próbował utorować sobie drogę przez poruszoną masę ludzką. Ostatecznie, przy użyciu kolb i przy akompaniamencie złego pomruku tłumu, mały oddział wykuł sobie mału przyczółek na brzegu. W moment, na świeżo zdobytym skrawku lądu rozstawiono biurko oraz potężny, zdobiony sejf z pokaźnej wielkości zamkiem. Oficer stanął na meblu i przez mosiężną tubę zakrzyknął: "KR-ÓÓÓ-LEEE-WSKAA KOM-PAAA-NIAAA EKS-PEEE-DYYY-CYJ-NAAA WWW IMIE-NIUUU JEEE-GOOO KRÓÓÓ-LEEEE- WSKIEJ-J M-OOO-ŚCIII MAAAA-CIEEEE-JAAAA PIER-WSZ-EEEG-OO SZU-KAAAA ZDROOOO-WYCHHH OCH-OOOT-NIKÓÓW ZACIĄĄĄ-G NAAA-A WYPRAW-ĘĘĘĘ TUUU-TAAAJ!". Tłum, organiczna masa, jął się mieszać, ustawiać, sortować w drodze ku jak najdokładniejszemu zagospodarowaniu strategicznych miejsc. Królewscy Marines nieprzerwanie bili kolbami każdego, kto ośmielił się zbliżyć do biurka. Tymczasem oficer zszedł z tymczasowego podestu i zasiadł za meblem, zdjął czapkę, zza pazuchy wyciągnął futerał z drobnymi, drucianymi okularami, adiutant, do tej pory stojacy w regulaminowej pozycji półtorej stopy na prawo i trzy stopy z tyłu, posłusznie ustawił przed nim pióro, kałamarz i stertę papierów. "Następny!" - zakrzyknął, po wstępnym rozmieszczeniu szpargałów na stole. Żołnierze z przodu rozsunęli się dopuszczając za siebie mężczyznę. "Wasza Ekscelencjo...-" - rzekł barczysty jegomość uroczystym tonem, oficer przerwał mu, nie podnosząc oczu znad arkuszy: "Nazwisko i imię, dowód zamieszkania na terenie domeny."
Wróćmy jednak do okrętów dumnie prezentujących się za nimi, dwie starsze z sióstr- Domena i Unia, były wysłużonymi statkami, dość dobrze poznanymi przez swoje załogi. Budowano je w tym samym czasie burta w burtę w Królewskich Stoczniach i ich drogi od tej pory dość często, choć całkiem przypadkowo, przeplatały się.
Domena- większa z sióstr była czteromasztowym windjammerem, pojemnym choć smukłym. Marynarze lubili ją za zgrabne cięcie fali i duże mesy, które zapewniały im komfortowe miejsce do spędzania wolnego od pracy czasu. Jej drewniany pokład lśnił, starannie wytarty z potu, krwi i łez pokolenia kadetów Królewskiej Szkoły Morskiej, którzy dostąpili zaszczytu by na niej pływać, a mosiężny dzwon okrętowy, pedantycznie wypolerowany z sekundową wręcz dokładnością wybijał kolejne szklanki. Domena, jako największa z sióstr, stała się statkiem-matką niewielkiej flotylli i wiozła najwięcej potrzebnego sprzętu i dóbr, przy okazji mocno krępując ruchy załogi w srodku.
Unia- klasyczny, trójmasztowy kliper o wyjątkowej linii, była znana ze swej znacznej szybkości. Najszybsza z sióstr, wiele także przeżyła, po wielokroć łamiąc swe maszty podczas silnych sztormów. Na swym pokładzie nie raz spotkała śmierć z ręki wiatru miotającego jej "widow-maker'ami", dlatego jej załoga podchodziła do niej z należytym szacunkiem i ostrożnością. Dobrze traktowana, świetnie szła na wiatr, w przeszłości pobijając nawet kilka rekordów. Z racji jej szczególnych cech została przygotowana do misji badawczych i prowadzenia rozpoznania terenu, uzbrojona w nawigatorów, dobrze znających dawne wody Surmalskie, działała na szpicy flotylli, dzielnie penetrując zapomniane wody przed sobą.
Trzecia z sióstr - Scholandia, specjalnie zamówiona dla potrzeb ekspedycji, była statkiem zupełnie nowej konstrukcji, opartym na doświadczeniach z pływania po Skytyjskich morzach. Zbudowano ją wokół idei siły i twardości. Metalowe poszycie kadłuba chroniło ją przed zmiażdżeniem przez krę, a ostry taran umożliwiał cięcie rejonów podbiegunowych, natomiast wyjątkowej konstrukcji turbina parowa zapewniała napęd nawet podczas najdłuższej flauty. Nie była jednak dobrze zgrana z załogą, a dość przesądni marynarze woleli trzymać się od niej z daleka z racji plotek, że podczas wodowania nie chciała zejść z pochylni. Mimo swej piękności i wytrzymałości, w głębi serca skrywała tragiczną skazę. Jej przełomowe boilery dające napęd śrubie okrętowej posiadały ukryty defekt, pominięty lub niezauważony przez stoczniowych inżynierów, będących w pośpiechu za spełnieniem krótkiego terminu. Opiłki metalu pozostawione po procesie produkcyjnym mogły w każdej chwili zapchać jeden z kilku kanalików odprowadzających nadmiar ciśnienia co w efekcie, przy nieuważnej obsłudze, doprowadzić mogło nawet do fatalnej eksplozji. Z racji swojej siły, Scholandia została wybrana do roli pomocniczej, mogła przy użyciu swojej maszynowni ściągać inne statki z mielizn, a także zwozić do najodleglejszych przyczółków zapasy w najostrzejsze zimy.
...