Odbudowa sceny politycznej wymagałaby znalezienia dla tejże siły napędowej.
Tradycyjnie — bardzo rzecz upraszczając — był nią spór monarchofaszyzmu i wandeizmu, traktowanych jako ekstrema na spektrum możliwych pozycji politycznych. Z jednej strony: scentralizowane państwo, dyscyplina wypowiedzi, ścisła hierarchia polityczna. Z drugiej: aktywność oddolna, swoboda ekspresji i brak przesadnej deferencji we wzajemnych stosunkach. Oczywiście wszystko przybiera różne formy: tak też monarchofaszyzm sarmacki opierał się głównie na aparacie represji, który w starym Dreamlandzie pozostawał w uśpieniu, gdyż wszyscy dobrowolnie wykonywali swoje role społeczne. Mieliśmy tutaj kiedyś prawdziwą, spoistą wspólnotę.
Zastałe, konserwatywne i uładzone Królestwo stawało się coraz bardziej nudne, powodując stopniowe wykruszanie się starej gwardii. Fundamenty monarchofaszyzmu skruszały. Edward II otworzył zawory tamy i puścił na nie falę imigracji, niosącą za sobą nową obyczajowość. Podczas jego panowania dreamlandzka scena polityczna była najżywsza, biorąc pod uwagę stan za mojej pamięci. Napędzał ją właśnie spór miedzy zachowawczymi augustianami von Witta a postępowymi komunistami. Skutkujący, dodajmy, przejmowaniem przynajmniej języka i obyczajów tych drugich przez tych pierwszych. Gdy król ten schodził z tronu, dynamika polityczna Dreamlandu już zaczynała opadać.
W tej chwili znaleźliśmy się pod lewą ścianą. Król sam przyznał, chyba w „Gońcu”, że bliżej mu do kultury Wandystanu i Ciprofloksji, aniżeli do Starego Dreamlandu. „Galeria penisów” stała się symbolem nieograniczonej swobody ekspresji. Dalej nie da się pójść, zachowując dotychczasowy kierunek.
Naturalnym rozwiązaniem może się zdawać odwrócenie dotychczasowego wektora: powstanie stronnictwa reakcyjnego, przeprowadzenie kontrrewolucji. Powstają tutaj jednak pewne zasadnicze problemy. Po pierwsze, wokół kogo miałoby się zogniskować to stronnictwo? Nad pałacem Ekhorn już powiewa czerwony sztandar. Maciej II to nie Edward II, który porzucił
pluralis maiestatis i zaprosił Wandejczyków, ale sam podkreślał, że
nie jest Edziem. Dość absurdalnie wyglądałby też jakiś rodzaj monarchistycznego sedewakantyzmu, nawołujący do przywrócenia Prawdziwego Dreamlandzkiego Monarchy. Zwłaszcza w społeczności liczącej kilka osób.
Inna rzecz — to czy we współczesnym Dreamlandzie jest w ogóle miejsce, w sensie politycznego przyzwolenia, dla stronnictwa reakcyjnego. Wydaje się, że nie. Korona jest bowiem skłonna absolutyzować swobodę ekspresji i stawiać ją poza polem politycznej gry. Jeżeli wydzielenie komuś posta w nowy wątek to już faszyzm,
uzasadniający królewską interwencję i udzielenie premierowi szlabanu na wykonywanie jego uprawnień, to niedopuszczalne okażą się wszelkie próby świadomego modelowania kultury słowa.
Zważając na liczne w ostatnich tygodniach przykłady przekraczania prawa przez Koronę, wypada uznać, że jej programem jest pełna wolność wyrażania siebie, ale bez wolności republikańskiej — wolności od dominacji, możności stanowienia dla siebie praw. Nieograniczona i nienaruszalna swoboda wypowiedzi jest w istocie ufundowana na obezwładnieniu demokracji, sama zresztą okazuje się dość przemocowa, gdy objawia się docinkami do cudzej tożsamości, przekraczaniem granic cudzej wrażliwości czy po prostu posługiwaniem się obelgami i lżeniem jako narzędziem politycznej walki. Przystępując do odbudowy sceny politycznej należy zatem zastanowić się, czy Królestwo Dreamlandu jest jeszcze wspólnotą polityczną, czy też stanowi już patrymonium Macieja II i zarządzane przez niego liberalne forum dyskusyjne.